Partnerzy portalu

Skończył się rok szkolny. Czas podsumowań i przewidywań

Skończył się rok szkolny. Czas podsumowań i przewidywań
Około 4,9 mln uczniów i słuchaczy w ponad 24 tys. szkołach zakończyło dziś zajęcia dydaktyczno-wychowawcze. Nie było oficjalnych apeli, ale i tak nie brakowało wzruszeń. W wielu przypadkach online. (fot. Shutterstock)
Online, w klasach i na boiskach szkolnych, a także w plenerze poza szkołą odbyły się spotkania nauczycieli z uczniami z okazji zakończenia roku szkolnego. Oficjalnych apeli nie było, tak jak nie było rozdawania świadectw, ale dla uczniów szkół, w których takie spotkania zorganizowano, stworzyła się okazja do spotkania się z rówieśnikami. Mimo bowiem niewątpliwych sukcesów odniesionych na polu kształcenia zdalnego, uczniowie chcą wrócić do nauki w szkole. Tak jak i ich nauczyciele. Pytanie tylko, kiedy będzie im to dane.
  • Rok szkolny 2019/2020 był szczególny pod wieloma względami - nie tylko z powodu epidemii koronawirusa i konieczności kształcenia zdalnego.
  • W ciągu ostatnich miesięcy polska edukacja poczyniła wielki krok w kierunku nowoczesnego kształcenia. Stało się tak za sprawą działań rządowych i samorządowych, ale przede wszystkim dzięki determinacji nauczycieli, uczniów i rodziców.
  • W czasie kończącego się roku szkolnego poruszono wiele kwestii ważnych dla przyszłości edukacji i zawodu nauczycielskiego, z których większość czeka na rozwiązanie.
  • Przedstawiciele rządu zapowiadają, że od 1 września 2020 r. uczniowie wrócą do szkół, ale ma gwarancji, że na takich warunkach jak przed epidemią.     

 - Ten rok był rokiem szczególnym. Ostatnie miesiące były trudne. Bardzo wam wszystkim dziękuję za ten zwiększony wysiłek. Bez waszego zaangażowania nie byłoby dobrych efektów. Ale być może ten okres pandemii doprowadził do tego, że będziemy tęsknili za szkołą. Życzę wam zdrowych bezpiecznych, miłych i sympatycznych wakacji i powrotu do szkoły takiej, jakiej byście chcieli – powiedział minister Dariusz Piontkowski, zwracając się dziś do uczniów, a także nauczycieli i rodziców.

Trzeba przyznać, że rok szkolny 2019/2020 był wyjątkowy nie tylko ze względu na epidemię koronawirusa i konieczność kształcenia zdalnego czy przesunięte egzaminy ósmoklasisty i maturalne. To w tym roku do szkół ponadpodstawowych trafił tzw. podwójny rocznik, który miał pojawić się w szkołach w wyniku reformy systemu edukacji.

Wszyscy wiedzieli, że to nastąpi, ale kiedy nastał ten czas i trzeba było przygotować placówki na dwa roczniki młodzieży - idące starym systemem nauczania: klasa 6 (szkoła podstawowa), plus 3 (gimnazjum), plus 3 lub 4 (liceum/technikum), oraz nowym – 8 (szkoła podstawowa) plus 4 lub 5 (liceum lub technikum) – zaczęły się schody (wyłączam tu szkoły branżowe, bo ich ten problem nie dotyczył).

Samorządy przygotowujące się do przyjęcia podwójnej liczby uczniów klas pierwszych szybko się zorientowały, że w szkołach ponadpodstawowych nie tylko może zabraknąć miejsc dla absolwentów szkół podstawowych i gimnazjów, ale również nauczycieli. Oczywiście rzecz dotyczyła tylko szkół najbardziej obleganych, bo w ogólnej puli miejsc wszystko się zgadzał. Ale problem był - i to niemały.

Problemy z podwójnym rocznikiem

To sprawiło, że proces rekrutacji nie przebiegał łatwo i przyjemnie, a wprost przeciwnie– pojawiła się nerwowość u uczniów, rodziców, pracowników oświaty - i wzajemne oskarżanie się samorządowców i władz oświatowych o spowodowanie takiej sytuacji. Rekrutacja zaś trwała praktycznie do ostatnich dni wakacji, a w niektórych przypadkach do pierwszych dni września.

Pikanterii tej sytuacji dodawał fakt, że przygotowania do przyjęcia podwójnego rocznika odbywały się w atmosferze strajków nauczycielskich (największych w III RP), które przecież znacząco rzutowały na atmosferę w szkołach i - w pewnym sensie - na wyniki egzaminu ósmoklasisty (o egzaminie maturalnym nie wspominając). I zarazem w dobie intensywnej dyskusji nad obiecanymi związkowcom z oświatowej solidarności przez rząd w tzw. porozumieniu z 7 kwietnia podwyżkami dla nauczycieli od 1 września, a także nad reformą systemu wynagradzania pracowników oświaty, awansu zawodowego i w ogóle pragmatyki wykonywania zawodu nauczycielskiego.

W poszukiwaniu pieniędzy

Mimo ogromnych napięć w oświacie zarówno wrzesień, jak i kolejne miesiące okazały się dość spokojne, a i problem podwójnego rocznika przestał być palący.

Wprawdzie w niektórych szkołach klasy zaczęły liczyć po 36 osób, ale uczniowie "jakoś się zmieścili", a dyrektorzy poszczególnych szkół "jakoś" sobie z tym poradzili. Wobec zmian w Karcie Nauczyciela i wakacji w nauczycielach duch walki też nieco przygasł – jedni uznali, że rząd jednak coś dla nich zrobił, drudzy, że nic się nie da zmienić.

Reprezentujące ich związki zawodowe przeszły jednak do rozpisanej na wiele miesięcy walki zaczepnej: Związek Nauczycielstwa Polskiego - wprowadzając działania noszące znamiona strajku włoskiego, a Solidarność Oświatowa, podejmując różne stanowiska i działania medialne, w których upominała się o realizację kolejnych punktów wspomnianego już porozumienia.

W obu jednak związkach, a także w innych, których tu nie wymieniam, sprawa wzrostu wynagrodzeń była na pierwszym miejscu. Uwagę przyciągała też kwestia nieadekwatnej do wydatków subwencji oświatowej, na którą w mijającym roku szkolnym już nie na żarty zwracali uwagę samorządowcy, a zwłaszcza przedstawiciele powiatów, w których w związku z pojawianiem się podwójnego rocznika relacja dochodów do wydatków edukacyjnych uległa bardzo niepokojącej zmianie.

Problemy niedoszacowania wydatków oświatowych i nauczycielskich wynagrodzeń stawały nie tylko na Komisji Wspólnej Rządu i Samorządu Terytorialnego, ale również podczas obrad Komisji Edukacji Nauki i Młodzieży, zwłaszcza po ponownym objęciu teki ministra edukacji przez Dariusza Piontkowskiego (ten rok szkolny był też rokiem wyborów do parlamentu i zmiany rządu), a także spotkań - reaktywowanego przez ministra edukacji w sierpniu 2019 r. - Zespołu ds. statusu zawodowego pracowników oświaty. Kwestie te były również przedmiotem sporów nad kształtem budżetu na 2020 r. - i tak naprawdę dyskutowane do dnia ogłoszenia pandemii.

Nowe wyzwania

Wróćmy jednak do września 2019 r. W atmosferze rezygnacji i straconych nadziei, że szybko da się coś w tej polskiej edukacji i sytuacji jej pracowników zmienić, nauczyciele przystąpili do nauki. Dodajmy, często wewnętrznie skłóceni, bo przecież wielu nie pochwalało strajku jako formy protestu, a wszyscy poddani zostali potężnej fali hejtu.

W następstwie tych niekorzystnych dla środowiska zdarzeń zmalała liczba wyjazdów na wycieczki szkolne, chociaż nie w takim stopniu, jak się niektórzy spodziewali, a także zapał do prowadzenia zajęć dodatkowych, choć i tu trzeba powiedzieć – głównie ze względu na mniejsze pieniądze na ich finansowania ze strony organów prowadzących. Poza tym "wszystko wróciło do normy", bo przecież uczyć trzeba, a prawdziwym pedagogów nie trzeba namawiać do pracy z dziećmi. Oni chcą to robić, tym żyją.

To z tego m.in. powodu, kiedy minister edukacji – dosłownie z dnia na dzień ogłosił, że teraz szkoły, przedszkola będą uczyły zdalnie – nie było buntu, protestów, chociaż dla wielu nauka online była jak czarna magia. Uczyli się sami, uczyli od siebie, uczyli od uczniów. Efekt?

Dosłownie po kilku dniach w wielu szkołach rozpoczęło się kształcenie online. Początkowo w wybranych przedmiotach, później dosłownie z wszystkiego. A do codziennego użycia weszły takie słowa jak Teamsy, Genially, Classroom, Meets – tak naprawdę nazwy tych aplikacji, które dany nauczyciel w jakiś sposób oswoił.

Druga twarz kształcenia zdalnego

Niestety nie wszędzie – o czym znowu trzeba powiedzieć. Nie w każdej miejscowości i nie w każdej szkole taka możliwość istniała. W wielu placówkach widać było niedostatek łączy, sprzętu i oprogramowania. Zarówno nauczycielom, jak i uczniom brakowało sprzętu lub dostępu do niego.

To z tego powodu minister Dariusz Piontkowski wielokrotnie powtarzał, że kształcenie zdalne nie oznacza kształcenia online. I tam, gdzie nie jest ono możliwe, dozwolone są inne formy – e-mail, pakiety edukacyjne czy też rozmowa telefoniczna. Co więcej, wskazywał – i słusznie – że prowadzenie wszystkich zajęć online może być szkodliwe dla uczniów ze względu na długotrwałe siedzenie przy komputerze.

Z drugiej jednak strony niektórzy nauczyciele i dyrektorzy szkół się nie popisali. Pierwsi, wykorzystując sytuację jako okazję do obijania się, a drudzy, że im na to pozwalali. To na tym tle w mediach społecznościowych, ale i przy każdej informacji dotyczącej nauczycieli pojawiały się zarzuty rodziców i obserwatorów, że "teraz nauczyciele to już naprawdę nic nie robią", że "żądają pieniędzy za siedzenie w domu", że tylko zadają, zmuszając rodziców do pracy z dziećmi.

Takich głosów, wpisów i komentarzy, które obecnie kwitujemy jednym krótkim słowem: hejt, powstało wiele, ale każdy wie, że coś jest na rzeczy, bo niemal każdy zna przypadki, kiedy w sytuacji braku jakichkolwiek przeszkód kształcenia online po prostu nie było.

Dziś, w dniu święta edukacji, przykro o tym mówić. Na szczęście to margines. W większości bowiem szkół, nawet jeśli nie od razu, to stopniowo kształcenie zdalne weszło do praktyki życia szkolnego i na pewno nawet w „czasach normalnych” będzie stosowane jako metoda pracy z uczniami.

Polska szkoła przeszła na wyższy poziom edukacji i to w tempie o jakim nikt nie marzył. W ciągu zaledwie kilku miesięcy wzrosły umiejętności nauczycieli i uczniów w kwestii wykorzystywania nowoczesnych technik komunikacyjnych, za sprawą zakupów rządowych oraz samorządowych. Poprawiło się skokowo wyposażenie szkół i placówek edukacyjnych w sprzęt IT i oprogramowanie, wielokrotnie wzrosły elektroniczne zasoby edukacyjne i są one stale uzupełniane.

Trzeba jednak też powiedzieć, że ten postęp dokonał się w głównej mierze za sprawą samych nauczycieli. W większości przypadków pracujący online pedagodzy robili to na własnym sprzęcie, opierając się na własnych zasobach. Chwaleni dziś nauczyciele nie mają bowiem smartfonów służbowych ani firmowych komputerów, laptopów czy tabletów, nie dysponują służbowym oprogramowaniem - i nikt za nich nie płaci rachunków za internet.

To wszystko wielka danina, jaką wielu nauczycieli "przekazało" na rzecz polskiej edukacji. 

Podwyżki? Ale o co chodzi?

A zmiany w systemie wynagradzania? Sytuacje kryzysowe mają to do siebie, że o pieniądzach się nie rozmawia. Obecnie nikt już nie chce pamiętać, że jeszcze w lutym 2020 r. związkowcy upominali się o większe nauczycielskie  pobory, o powiązanie wynagrodzenia zasadniczego nauczycieli ze średnią krajową.

Oczywiście istniały między nimi różnice, który stopień awansu zawodowego nauczycieli ma stanowić dla nich podstawę, ale byli zgodni, że podwyżka w tym roku ma być 15-procentowa. Rząd obiecał 6 proc. od 1 września, co było przez związki krytykowane. Teraz jednak, wobec trwającego stanu epidemii, ta kwota wydaje się spełnieniem marzeń, chociaż z jej wypłatą mogą być problemy.

Minister Piontkowski zapewnia, że to, co obiecane, zostanie zrealizowane, ale samorządowcy twierdzą, że bez podniesienia kwoty subwencji oświatowej ponad połowa z nich z tym zadaniem sobie nie poradzi. Dyskusja nabiera właśnie tempa, bo budżet w najbliższych tygodniach ma być nowelizowany.

Minister twierdzi, że o podwyżkę subwencji oświatowej nie wystąpi i samorządowcy będą musieli sobie poradzić, ale jak to naprawdę będzie, okaże się za kilka tygodni, a już na pewno we wrześniu, kiedy wyższe pensje będą wypłacane.

Nowy rok, nowe problemy

Wrzesień w ogóle jawi się wieloma niewiadomymi, z których najważniejsza jest to, jak będzie wyglądać początek nowego roku szkolnego. Minister Dariusz Piontkowski jeszcze 24 czerwca w oficjalnym liście do nauczycieli uczniów i rodziców z okazji zakończenia roku zapewniał, że 1 września uczniowie wrócą do szkół, co premier Mateusz Morawiecki powtórzył w wywiadzie dla Radia Łódź i TVP Łódź. Ale sytuacja epidemiczna nie wskazuje, by miało to być w pełni możliwe. Dopytywany w piątek (26 czerwca) minister Piontkowski o to, jak sobie tę naukę wyobraża, powiedział: - Przygotowujemy się na różne warianty, tak aby powrót do szkół był bezpieczny. Dzisiaj nie możemy jednak w pełni powiedzieć, w jaki sposób młodzież wróci do stacjonarnych zajęć, dlatego że będzie to zależało od sytuacji epidemicznej.

Ten brak pewności co do kierunków rozwoju epidemii, a co za tym idzie - konkretnych decyzji w sprawie warunków kształcenia, to główny powód stresów, towarzyszących dzisiaj dyrektorom szkół i organom prowadzącym. Obawiają się, że ograniczenia sanitarne sprowokują problemy z brakiem miejsca dla uczniów, a w konsekwencji - konieczność pracy w systemie dwuzmianowym i zwiększenia zatrudnienia w szkołach, co będzie się wiązało z wyższymi kosztami funkcjonowania placówek edukacyjnych.

Ale może tak się nie stanie? Może nowy rok szkolny 2020/2021 rozpocznie się bez kataklizmów, bez większych problemów, a uczniowie będą mogli zdobywać wiedzę w normalnych warunkach przez całe 10 miesięcy, aż do następnego lata? Tego wypada życzyć dzieciom i młodzieży, rodzicom, nauczycielom i całej polskiej edukacji.

TAGI
KOMENTARZE0

Artykuł nie posiada jeszcze żadnych komentarzy.

Logowanie

Dla subskrybentów naszych usług (Strefa Premium, newslettery) oraz uczestników konferencji ogranizowanych przez Grupę PTWP

Nie pamiętasz hasła?

Nie masz jeszcze konta? Kliknij i zarejestruj się teraz!