Skąd ten pomysł? Ano z twardych danych i informacji pochodzących z ogólnodostępnych źródeł, które warto tu przytoczyć. Do szkół poszło w tym roku 4,5 mln dzieci i młodzieży a ok. 1,1 mln znalazło się w przedszkolach. Oznacza to, że blisko 1/7 społeczeństwa polskiego ma codziennie pełny kontakt ze sobą, w konfiguracjach, które rzadko kto sobie wyobraża. Nie chodzi mi tu o nic zdrożnego, ale normalne relacje rówieśnicze, w których trudno o dystans, bo przecież dzieciom nie sobie wyobrazić, żeby najlepsza koleżanka czy najlepszy kolega miał ich czymś zaraził.
To zmartwienie ludzi starszych, oczywiście z punktu widzenia przedszkolaka czy ucznia. Idźmy jednak dalej - tę armię dzieci i młodzieży uczy, wychowuje całkiem pokaźna rzesza nauczycieli i wychowawców, których – jak podawało ostatnio ministerstwo – jest blisko 740 tys., w tym tzw. nauczycieli karcianych 520 tys. a dodając do tego pracowników obsługi administracyjnej szkoły na pewno zbliżymy się do miliona.
Te wszystkie osoby przez kilka godzin dziennie uczestniczą w dziwnym spektaklu, w którym dzieci pod czujnym okiem dorosłych mają się uczyć, wymieniać poglądy, dyskutować i co dziś okazuje się najważniejsze wzmacniać relacje rówieśnicze, a więc robić to samo również na przerwach, a muszą chodzić w maskach, nie wolno im dyskutować ze sobą, grać, bawić się.
Bez masek mogą przebywać tylko podczas zajęć, we własnej klasie, a na korytarzu już nie. Inteligentny wirus wiedziałby od razu, że w relacjach międzyklasowych nie ma szans, ale SARS-CoV-2 to wirus wredny, który ani nie słucha wytycznych GIS, ani nie czyta regulaminów szkolnych. Lekceważąc relacje szkolne atakuje nauczycieli, przenosi się między uczniami, a wraz z nimi między rodzicami.
Stosując bardzo prosty przelicznik jeden rodzic, jedno dziecko – myślę, że uprawniony, bo nawet jeśli uznamy, że typowy model polskiej rodziny to 2 + 2, to nadal przypada jeden rodzic na jedno dziecko – można śmiało powiedzieć, że w tej szkolnej (i przedszkolnej) zabawie uczestniczy grubo ponad 1/4 społeczeństwa polskiego. A dodając do tego pokolenie rodziców tych rodziców, możemy zaryzykować twierdzenie, że to szkoła stanowi obecnie główne ognisko wirusa.
W tym miejscu spora grupa czytelników, zwłaszcza rodziców, powie – to jakieś bzdury, przecież zgodnie z informacjami MEN wg stanu na 9 października na blisko 48 tys. placówek oświatowych tylko nieco ponad tysiąc w kształceniu hybrydowym (811) i zdalnym (208), a więc 2,3 proc. Fakt, ale po pierwsze, liczba tych placówek podwoiła się w ciągu ostatniego tygodnia i nikt nie ma już wątpliwości, że będzie ich coraz więcej, po drugie, ta liczba to tylko wierzchołek góry lodowej, której podstawa leży w sobie sposób funkcjonowania naszej służby zdrowia.
I nie chodzi mi tu wyłącznie o testowanie, czy przychodnie NFZ, do których nie sposób się dostać, dodzwonić, ale również prywatne firmy medyczne, które skutecznie bronią dostępu do siebie. Są w „kordonie sanitarnym”. Swoją drogą to bardzo ciekawe. Gdyby tak branża spożywcza stwierdziła: jesteśmy w kordonie sanitarnym, to byśmy wszyscy mogli umrzeć z głodu. Lepiej więc dam inny przykład – gdyby tak kolejarze stwierdzili, że są w kordonie sanitarnym, to byśmy nigdzie nie dojechali.
No więc do tych naszych przychodni prywatnych możemy zadzwonić, pogadać z lekarzem, odbyć wizytę telefonicznie. I tylko po to, by się dowiedzieć, że nic nam nie jest. Na marginesie – ciekawe jak to się stało, że dopiero po 10 miesiącach (wliczam tu Chiny) walki z koronawirusem w końcu – 10.10. MZ stwierdziło, że cztery objawy koronawirusa – wysoka gorączka, kaszel, bóle mięśniowe, utrata węchu i smaku - nie muszą wystąpić łącznie, żeby potencjalny chory na koronawirusa mógł poddać się testowi i się dowiedzieć, czy nie zaraża. Inaczej zapłać 500 zł i się dowiedz (tu znowu dygresja: gdzie te są te nasze polskie testy za 70 czy 90 zł), a jak nie, to machnij na to ręką. Kiedyś w końcu wyzdrowiejesz. Tylko że takie osoby, które na podstawie diagnozy telefonicznej zostały odesłane z kwitkiem, nie mając żadnej szansy na test ani właściwe leczenie mogą śmiało zarażać dalej. I tylko od ich świadomości będzie zależało, czy będą się kontaktować z innymi, czy nie. W końcu zwykłe przeziębienie nie jest wskazaniem do izolacji.
Żeby uzmysłowić, w jak tragicznej jesteśmy sytuacji, posłużę się przykładem mojej znajomej, która kilka dni temu bardzo źle się poczuła. Była osłabiona, straciła smak i powonienie, ale gorączki nie miała. W firmie prywatnej dostała kilkudniowe zwolnienie, a do przychodni zwyczajnie się nie dodzwoniła. Mimo że wielokrotnie próbowała. Pisząc te słowa sprawdziłem w googlach – i od razu się dowiedziałem, że wg naukowców brytyjskich utrata węchu to najbardziej wiarygodny objaw zarażania koronowirusem. Specjaliści tego nie wiedzą? A może to fake news.
Jeśli jednak ta moja znajoma ma koronawirusa, to wszystkie klasy, w których prowadziła zajęcia do dnia zwolnienia miały szansę się zarazić lub przenieść wirusa na rodziców, dziadków. Bo oficjalnie chora na koronawirusa nie jest, przychodnia takiego przypadku nie odnotowała. A skoro tak, nie może być reakcji dyrektora szkoły, bo ten bez opinii inspektora sanepidu nic zrobić nie może. Z kolei inspektor nie zdecyduje o zamknięciu szkoły bez podstawy. I koło się zamyka.
W Szkole Podstawowej nr 12 w Warszawie dyrektorka Iwona Stępniak otrzymała w poniedziałek rano informację, że u jednego z uczniów zdiagnozowano koronawirusa. Informacja trafiła do sanepidu rano, ale dzieci przyszły do szkoły, odbyły lekcje, nawet te z klasy, do której chodzi chory uczeń. Decyzja, jeśli zapadnie, będzie obowiązywała od jutra. Czy to ma sens?
Marcin Jaroszewski, dyrektor XXX LO w Warszawie o tym, że jeden z nauczycieli ma pozytywny wynik testu dowiedział się piątek (9.10). Jednak dopiero w niedzielę udało mu się skontaktować z sanepidem, więc w piątek młodzież mogła się zarażać dalej.
- Dzisiaj (12.10) ruszyłem z nauczaniem hybrydowym, które objęło 9 klas. Technicznie to nie jest problem, ale problemem był kontakt z sanepidem. To trwało i było okupione nerwami – komentuje dyrektor. I podkreśla:
- Błąd polega na tym, że minister edukacji narodowej nie dał kompetencji dyrektorowi do samodzielnego podejmowania decyzji w sprawie ewentualnego zawieszenia zajęć. Obecnie sanepidy są zawalone pracą i ciężko jest się dodzwonić, ciężko jest się z nimi skomunikować, w związku z tym system się blokuje, jest niewydolny – wyjaśnia.
Jak widać, system nie działa tak, jakbyśmy sobie tego życzyli, choć są od tego wyjątki, zwłaszcza mniejszych miejscowościach, gdzie dyrektorzy mają pełny kontakt z sanepidem. Na przykład Alicja Zalewska, dyrektor Szkoły Podstawowej nr 3 w Lidzbarku Warmińskim, która prowadzi obecnie nauczanie zdalne dla blisko 560 uczniów, ze względu na chorobę nauczycieli – ocenia tę współpracę wzorowo.
- Mamy stały kontakt z sanepidem i o naszej współpracy mogę się wypowiadać w samych superlatywach – mówi dyrektorka szkoły.
Co robić? Koncepcji jest wiele – MZ, MEN, GIS a wraz z nimi Premier i wszyscy rządzący powtarzają, że nie można szkół zamknąć. Zgadzam się z tym podejściem i je rozumiem, ale jednocześnie popieram dyrektorów, którzy chcieliby móc reagować od razu, nie po kilkunastu godzinach, nie następnego dnia, nie wtedy, kiedy nauczyciel mający bardzo niepokojące objawy dodzwoni się w końcu do przychodni. Nikt jednak tych argumentów nie chce słuchać, mimo że od momentu, gdy minister Dariusz Piontkowski zapowiedział powrót do nauki normalnej i trzy formy prowadzenia zajęć tego właśnie się domagają.
Nikt też nie chce słuchać samorządów, które są organami prowadzącymi dla blisko 90 proc. tych szkół i przedszkoli w Polsce i na pewno nie zależy im, by zamykać szkoły. Nikt też nie bierze głosu społeczeństwa, które przy każdej okazji wyraża swój pogląd na ten temat – jedni twierdzą, że szkoły powinny być otwarte, inni, że niespecjalnie, zwłaszcza teraz, kiedy słupki pokazujące liczbę zarażonych rosną w tempie w Polsce dotąd niespotykanym.
Wciąż jednak wśród rodziców dzieci szkolnych przeważa pogląd, że szkoły muszą działać, ich doświadczenia z nauki zdalnej są zwykle złe, do tego większość dzieci obecnych dziś w szkołach to ofiary ciągłego zamieszania w oświacie i ich rodzice w końcu chcieliby, żeby zajęły się nauką. Żeby się dobrze rozwijały a rodzice je wspierali a nie zajmowali się ciągłą analizą kolejnych reform i zawieruch, a to decyzją czy posłać do szkoły 6-latka, czy 7-latka, bo szkoły bez przygotowania, a to likwidacją gimnazjów, a to strajkiem żółtym, czarnym i wreszcie koronawirusem.
Zatem i ja wyrażę swój pogląd - zamknijmy placówki oświatowe, na dwa tygodnie, czyli raptem 10 dni. Jeśli ktoś uważa, że tak nie można, zróbmy to kosztem tzw. ferii świątecznych i ferii zimowych, na które – jeśli wierzyć obecnym prognozom epidemicznym – i tak nikt nie pojedzie. W szkołach, w których jest to możliwe, przejdźmy na naukę zdalną, zwłaszcza w klasach starszych. W pozostałych wprowadźmy system mieszany lub pakietowy. W ciągu tych 10 dni nauki nic się nie stanie. Wprowadźmy lockdown dla dzieci i młodzieży, ale ograniczony, polegający na zakazie spotykania się przez te kilka dni z rówieśnikami, uczestnictwa w dodatkowych zajęciach w imprezach masowych, których już prawie nie ma. Bo tylko wtedy ta cała operacja będzie miała jakiś sens i w ten sposób może uda nam się przerwać ten dynamiczny rozwój koronawirusa w kraju. A w trakcie tej przerwy zastanówmy się co dalej.

Materiał chroniony prawem autorskim - zasady przedruków określa regulamin.