Partnerzy portalu

Szkoły walczą z zarazą. Co i kto im w tym przeszkadza

Szkoły walczą z zarazą. Co i kto im w tym przeszkadza
Ponad 95 proc. szkół wciąż pracuje normalnie (fot. Shutterstock)
Pandemia, jaka jest każdy widzi, ale nie każdy chce poznać, jak ona przebiega w szkołach. Wolimy nie wiedzieć, że rodzice wysyłają do nich chore dzieci, że zasady bezpieczeństwa - tak szczegółowo rozpisane - są nie do zastosowania, że nikt nie testuje (przesiewowo) ani nauczycieli, ani uczniów, że decyzje w sprawie zdalnego nauczania wydawane są dość chaotycznie i że w ogóle szkoły są do pandemii nieprzygotowane... Wszyscy trzymają się ministerialnego przekazu: ponad 95 proc. szkół pracuje normalnie. To główne alibi - tylko czy wystarczające?
  • Wygląda na to, że jedynym sposobem na radzenie sobie z czwartą falą w szkołach jest utrzymywanie liczby oddziałów pracujących zdalnie na niskim poziomie...
  • Nikt do końca nie wie, jakie przesłanki kierują działaniami sanepidu i dyrektorów szkół w sprawie nakładania kwarantanny na uczniów i nauczycieli, ale na pewno nie są one klarowne.
  • Zbierając informacje na temat zaszczepionych nauczycieli, dyrektorzy narażają się na postępowanie karne. Bo przepisów pozwalających na to jeszcze nie ma.

– Moja siostra dzisiaj nie poszła do szkoły, bo ma kwarantannę. Sanepid do nas dzwonił – mówi mała Ania.

– A ty nie masz? – pyta nauczycielka.

– Nie, tylko ona i tata – odpowiada dziarsko uczennica.

Inny przypadek... - Gabrysiu, masz COVID. Dzisiaj zostań jeszcze w szkole, ale od jutra będziesz już na kwarantannie, dzwonili z sanepidu – informuje rodzic swoje dziecko.

Takie sytuacje są codziennością i wygląda na to, że nie ma na nie sposobu... Ministerstwo już dawno umyło ręce – owszem, przygotowało szczegółowe wytyczne sanitarne, które sprowadzamy do standardu znanego wszystkim (maseczka, dezynfekcja i dystansowanie), przekazało hektolitry płynu dezynfekcyjnego i automaty do ich podawania, termometry oraz miliony maseczek, przeprowadziło też akcje uświadamiającą w szkołach - ale na tym koniec. Nakazało dyrektorom placówek oświatowych sobie radzić...Oczywiście w ścisłej współpracy ze służbami sanitarno-epidemicznymi.

I ani myśli przyznać, że sytuacja się zmienia, problem narasta i trzeba coś z tym zrobić. Nie myśli o zamykaniu szkół i nic też nie słychać o działaniach interwencyjnych.

Samorządy, czyli organy prowadzące też żadnymi działaniami się nie chwalą. Nie zakupiły nauczycielom więcej sprzętu do pracy zdalnej, nie poprawiły infrastruktury, a jeśli - to w niewielkiej skali.    

A zatem dyrektorzy "we współpracy z sanepidem" sobie radzą. Jak? To każdy widzi, kto ma dziecko w szkole. Powszechnie są przypadki, że kiedy już zapada decyzja o nauczaniu zdalnym z powodu wykrycia COVID-19 u ucznia lub nauczyciela, to wyłączane są poszczególne oddziały, klasy, a w niektórych sytuacjach - tylko grupy uczniów. To zgodnie z prawem. Trudno jednak znaleźć w tym logikę i konsekwencję.    

Różne warianty

- Zdarza się, że dzieci mają pierwszą lekcję, na drugiej są odsyłane do domu, by już od trzeciej zacząć lekcje zdalne. Po czym wieczorem przychodzi informacja, że następnego dnia wracają do zajęć stacjonarnych... Wygląda to tak, jakby te decyzje podejmował człowiek, który nie bardzo wie, co ma robić, więc chyba te procedury są różnie interpretowane – mówi przedstawiciel rady rodziców z jednej wrocławskich szkół podstawowych.

Jego zdaniem w szkołach nagminne jest wysyłanie dzieci na kwarantannę i zdalne nauczanie na cztery dni – np. od czwartku do niedzieli, albo pojawia się informacja, że jakiś rodzic miał kontakt i wszyscy uczniowie muszą iść "na zdalne"; a zaraz po niej, że to "nie koliduje" i wszyscy wracają do nauki.

- Spotkałem się z przypadkiem, że dana klasa dostała w piątek wiadomość, że od poniedziałku ma być na zdalnym, a w niedzielę - że "na zdalne" idzie inna klasa... To wywołało duże niezadowolenie u rodziców, którzy zdążyli już jakoś zorganizować sobie życie rodzinne, a część z nich wywiozła dzieci do dziadków czy rodziny – wyjaśnia.  

Bywa też , że klasy chodzą na zajęcia wymiennie. Nikt też nie pilnuje, co uczniowie, którzy są na kwarantannie, robią po zajęciach i czy w ogóle przebywają w domu. Teoretycznie o nałożeniu kwarantanny na dziecko i domowników ma informować sanepid, więc taka wieść ze szkoły nie powinna mieć mocy wiążącej - ale czy na pewno? To pytanie zadaje sobie coraz więcej świadomych rodziców.

Poprawianie statystyk

Naprawdę sanepid dziwnie działa. Znajomy nauczyciel powiedział mi o przypadku, kiedy na kwarantannę skierowano tylko dzieci z pierwszych ławek. Albo dwa pełne oddziały i jeszcze jedna grupa. Czy ktoś słyszał, żeby z powodu choroby dziecka uczęszczającego na świetlicę ta została wyłączona z pracy? Albo stołówka. W wielu szkołach można znaleźć rodzeństwa, z których jedno dziecko uczy się zdalnie, bo miało kontakt z zarażonym, a drugie nie. Trudno powiedzieć, jakie kryteria o tym decydują, bo przecież nikt nie bada, czy mieszkają razem.

Podobnie jest z nauczycielami. Jeśli któryś łapie COVID-19 lub miał kontakt z taką osobą, to wyłączane z nauczania stacjonarnego są klasy, z którymi miał on zajęcia. A przecież nikt nie powiedział, że koronawirus zaraża tylko na zajęciach. Ta zaraza robi to i na przerwach, i na zajęciach dodatkowych, i w pokoju nauczycielskim, gdzie w pewnych momentach jest mnóstwo ludzi.

To się nie liczy, bo liczyć nie może. Gdyby tak miało być, to szybko byśmy wszystkie szkoły pozamykali.   

W klinczu przepisów

Zdziwienie wywołują również działania dyrektorów, którzy muszą żonglować między rzeczywistością a przepisami. Bo co prawda COVID-19 u dziecka oznacza wyłączenie jego klasy z nauki stacjonarnej, ale koronawirus u nauczyciela to wyłączenie co najmniej kilku oddziałów, bo tylko w klasach I-III jeden nauczyciel uczy jedną, konkretną klasę.

Jednak i w ich przypadku pojawia się problem dublowania nauczycieli. Bo jeśli nauczyciel uczy z domu a tylko część dzieci z jego klasy jest na zdalnym, to tymi pozostałymi w szkole musi ktoś się zajmować, nawet jeśli siedzą przed monitorem.

A to oznacza podwojenie liczby zatrudnionych nauczycieli lub godzin pracy obecnych, o czym żaden organ prowadzący słyszeć nie chce. Te zajęcia – co do zasady - powinny być płatne, bo to zapewnienie opieki. Tymczasem uczestniczący w nich nauczyciele wykonują tę pracę w ramach 40-godzinnego czasu pracy... To prawda, że mogą, ale przepisy na to nie pozwalają.

Sławomir Wittkowicz, przewodniczący Wolnego Związku Zawodowego „Forum - Oświata” wskazuje na jeszcze jeden problem – przekazywania sanepidowi danych, kto jest zaszczepiony, a kto nie, co wiąże się z dość niewinnymi próbami ustalenia, który nauczyciel może nadal prowadzić zajęcia w szkole, a który nie...

- Gromadzenie informacji na temat szczepień może się skończyć procesem karnym, bo pracodawca nie ma uprawnień do zbierania danych na temat stanu zdrowia pracowników – przestrzega Sławomir Wittkowicz.

Jego zdaniem znamienne jest to, że prośby o wskazanie osób zaszczepionych kierowane są nieoficjalnie. I to, że niektórzy dyrektorzy takie informacje podają - dla dobra sprawy, żeby nie musieć wyłączać kolejnych nauczycieli i oddziałów z nauki stacjonarnej (osoby niezaszczepione, które miały kontakt z osobą zakażoną od razu idą na kwarantannę).

Jeden z dyrektorów śląskich szkół dodaje, że ważnym kryterium jest tu również noszenie maseczki. I jeśli ktoś niezaszczepiony jej nie nosił, to od razu kierowany jest na kwarantannę.

Zatem i to jest badane. Cóż, wytyczne ministerialne i Głównego inspektora Sanitarnego wyraźnie wskazują, że w razie stwierdzenia zakażenia COVID-19 u uczniów, wychowanków lub pracowników placówki oświatowej państwowy powiatowy inspektor sanitarny przeprowadza dochodzenie epidemiologiczne, którego celem jest ustalenie kręgu osób narażonych.

W wyniku tegoż dochodzenia podejmowana jest decyzja w kwestii stosowania odpowiednich działań dla zapobiegania rozprzestrzenianiu się wirusa, a dyrektor placówki postanawia (lub nie) o zawieszeniu zajęć stacjonarnych i przejściu na nauczanie z wykorzystaniem metod i technik kształcenia na odległość. Zawieszenie zajęć może dotyczyć grupy, oddziału, klasy, etapu edukacyjnego, a także całej szkoły lub placówki w sprawie wszystkich lub poszczególnych zajęć.

Jeszcze łyżka dziegciu

W sumie doświadczenia lockdownu i długotrwałej nauki zdalnej nie przyczyniły się do wypracowania nowych metod i sposobów pracy placówek oświatowych, w których stykają się problemy i interesy różnych środowisk – uczniów, nauczycieli i rodziców.

Nie wpłynęły one na zapewnienie sprzętu komputerowego, który w razie potrzeby mógłby być przekazany do dyspozycji nauczycieli podczas pracy zdalnej, nie zadbano też o dodatkowych pracowników, którzy mieliby kwalifikacje do zajmowania się uczniami w czasie lekcji zdalnej w szkole. Nie zmieniono również przepisów, które pozwoliłyby zbierać informacje o szczepieniach wśród uczniów i nauczycieli bez naruszania prawa. O tych podstawowych sprawach po prostu "zapomniano".

Zrobiono natomiast coś innego, karygodnego: przez kilka miesięcy dzielących nas od kolejnej fali pandemii wmawiano wszystkim, że szkoły są na nią przygotowane i jednocześnie – przy okazji majstrowania w pensum i godzinach dyspozycyjności - że nauczyciele pracują mało, źle, a przede wszystkim pracować im się nie chce...

I teraz wymaga się od nich pełnego zaangażowania, pracy dla dobra przyszłych pokoleń. Trudno oczekiwać, żeby to się powszechnie udało. 

TAGI
KOMENTARZE63

  • Rodzic 2021-11-30 08:27:16
    Do Uwaga: DORADCO METODYCZNY taką chorobę u Ciebie zdiagnozowano? Podzielam zdanie lekarza.. 🤗
  • Uwaga 2021-11-29 22:51:58
    Rodzic inny nick Kasia- PŁATNY TROLL cierpi na chorobę psychiczną o nazwie Wysoka Konfliktowość.
  • Rodzic 2021-11-29 21:09:19
    Do Pilne: rząd ogłosił nowe obostrzenia. Nie posłuchali DORADCY METODYCZNEGO takiego eksperta oświatowo - medycznego i nie zamknęli szkół???? 🤣🤣🤣

Logowanie

Dla subskrybentów naszych usług (Strefa Premium, newslettery) oraz uczestników konferencji ogranizowanych przez Grupę PTWP

Nie pamiętasz hasła?

Nie masz jeszcze konta? Kliknij i zarejestruj się teraz!